środa, 18 czerwca 2014

Kaznodzieja

Ci co mnie znają, wiedzą, że jestem strasznym zapaleńcem komiksów spod znaku superhero. Zwłaszcza w wykonaniu Marvela. Do DC rzadko zaglądam, chyba, że chodzi o Green Lantern albo Batmana. Jednak jest pewien imprint, który darzę ogromnym szacunkiem i swego czasu wydał on jeden z najlepszych komiksów w dziejach. Mowa tutaj o komiksie Kaznodzieja (org. Preacher) duetu Garth Ennis i Steve Dillon. Osobników o słabych nerwach i zwolenników poprawności politycznej ostrzegam: klnie się na lewo i prawo, jest rasizm, przemoc, brak poszanowania wiary, sodomia, przemoc, zoofilia, pedofilia, kazirodztwo i wiele innych niepokojących obrazów. Stąd znacznik [+18] to minimum. A czy wspomniałem, że jest tutaj dużo przemocy? Mimo tego (świętej pamięci) magazyn Wizard w jednym ze swoich Top 100 wstawił tą serię w pierwszej dziesiątce i opisał "Kaznodzieję" tak: "Mój Boże, ta historia jest wielka!"

(uwaga na spoilery)

Zacznijmy jednak od początku. W 1993 roku, kiedy oficjalnie wystartował imprint "Vertigo" wydawnictwo DC Comics chciało jak najmocniej wejść na rynek ambitniejszych komiksów i powieści graficznych. Jednakże pierwsze lata tegoż imprintu to były po prostu przeniesienie wybranych komiksów takich jak Sandman, Hellblazer czy Swamp Thing z wydawnictwa-matki. W celu tworzenia nowych komiksów spod nowego szyldu DC postanowiło zainwestować w brytyjskich pisarzy i scenarzystów zatrudniło m.in Granta Morrisona, Neila Gaimana, Petera Miligana oraz właśnie Gartha Ennisa. Miał on pomysł na zrobienie komiksu o "współczesnym westernie z elementami nadnaturalnymi" i pomysł przez dwa lata kiełkował w umyśle Brytyjczyka, aż w końcu przy pomocy Steve'a Dillona, w 1995 roku ukazał się pierwszy numer Kaznodziei.

Historia opowiada o kaznodziei Jesse Custerze, który pewnego dnia zostaje połączony ze zbiegłą z Nieba istotą o imieniem Genesis. Przy okazji miasteczko, w którym główny bohater prawił swoje kazania zostaje zrównane z ziemią. Aniołowie w pościgu za zbiegiem wysyłają współczesnego anioła śmierci, największego zakapiora z czasów rewolwerowców XIX wieku, Świętego od Morderców. Na jego nieszczęście okazuje się, że Custer dzięki Genesis posiada Głos Pana, dzięki któremu może kontrolować i wydawać polecenia każdemu. Nawet Świętemu od Morderców. Kiedy anioł śmierci pod groźbą wybicia całego życia na planecie wezwał anioły te odpowiedziały na jego wezwanie i zdradzili okrutną prawdę Custerowi: Genesis jest owocem związku anioła z demonem, a Bóg postanowił rzucić wszystko w pizdu i pójść na wakacje. Zniesmaczony faktem, że Wszechmogący zostawił wszystko w opłakanym stanie postawił on odnaleźć Jego i użyć na nim swego Głosu, by wszystko naprawić. W wędrówce Jesse'ego będą pomagać mu jego była dziewczyna Tulip oraz irlandzki wampir i nałogowy alkoholik w jednym Cassidy.


A to dopiero pierwsze cztery z 66 numerów serii. Jeśli ktoś myślał, że jest popierdzielone toto, to niech lepiej uzbroi się w dużą ilość WTF?!ów. Na drodze trójki stanie teksański szeryf-rasista, seryjny morderca, globalna sekta, demony przeszłości, goci oraz wielu, wielu innych. Wszechmogący również, rzecz jasna.

Historia jest po prostu odjazdowa - dla mnie, przesiąkniętego superbohaterami z lat '90 czytanie tego komiksu sprawiło mi ogrom radochy, ale nie dlatego, że była to konwencja w stylu superhero. Historia jest skomplikowana, ale napisana w dość przejrzysty sposób. Bohaterowie, na tamte czasy - oryginalni i nietypowi. Garth świetnie pisze dialogi i bardzo, ale to bardzo oddaje klimaty amerykańskości, jaką my, ludzie spoza USA, często dostrzegamy. Jest wątek romantyczny, który jest także motorem napędowym większości numerów. Jest dużo akcji, ale nie wypełnia ona braków fabularnych. Naprawdę, historia ta jest wielka i choć nieco sztampowa, warta polecenia. Naprawdę bym mógł napisać wiele, ale po prostu nie chcę streścić wszystkiego - trzeba to samemu przeczytać. Rysunki Dillona jak zwykle paskudne, ale nawet on dostał jakby dodatkowej pary skrzydeł przy pisaniu tej serii i nie kłują w oczy: wręcz przeciwnie, oddają mroczny i często groteskowy klimat serii. Trzeba się tylko przyzwyczaić.

Największą wadą serii jest długie ciągnięcie się głównej historii przez co, kilka numerów to zwyczajne zapchajdziury, ale z tego co się orientuję to powstało to dlatego, że Ennis chciał zmieścić główną serię w 50 numerach, ale DC naciskało, żeby łączynie całe uniwersum Kaznodziei miało symboliczne 75 numerów. Więc trzeba było rozciągnąć serię co nieco. 

Główna seria, jak wspomniałem wcześniej, liczy sobie 66 tytułów, ale wraz z mini seriami i one-shotem łącznie liczy sobie 75 zeszytów. Były dwie mini-serie: Dawne Dzieje: Święty od Morderców oraz Historia Sam-Wiesz-Kogo. Pierwsza z mini-serii opowiada o żywocie Świętego, z czasów kiedy był jeszcze śmiertelnikiem, zaś druga opowiada o Gębodupie, czyli nastolatku, który w wyniku próby samobójczej miał oszpeconą twarz wyglądającą jak... dupa. One-shot "Swojscy Chłopcy" (org. Good Old Boys czy jakoś tak, nie pamiętam już tytułu, a komiksu nie mam przy sobie w UK) opowiada o... akurat tego nie będę spoilerował, bo mocno zepsuje zabawę, ale mowa tutaj jest o duecie pewnych dwóch antagonistów Jesse'a, oraz parodia kina akcji z lat '80. O ile te ostatnie to raczej ciekawostka niż mus, to o tyle "Święty..." i "Historia..." to must have, by w pełni zrozumieć mocno pojebane popierdzielone uniwersum "Kaznodziei".



Kaznodzieja ma w sobie wszystko, czego oczekuję od komiksów wszelakich oraz tych przeznaczonych tylko dla dorosłych. Mamy tutaj seks i przemoc, przyjaźń i zdradę, akcję i fabułę, a nawet origin story wszystkich kluczowych dla serii postaci. Jeśli kiedyś będzie istniał taki kierunek jak komiksologia, to z pewnością Kaznodzieja będzie tym, czy dla literatury fantasy jest Władca Pierścieni. Jak dla mnie przygody Jesse'a i spółki ustępują jedynie jedynie Batmanowi: Rok Pierwszy oraz Maus. 

Onslo approves!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz