W ostatnich miesiącach mieliśmy w naszym pięknym kraju spory natłok gier fabularnych finansowanych przez zbiórkę w internecie. Moda na crowdfunding przyszła do nas z zachodu, z amerykańskiego portalu-molocha Kickstarter. Idea była prosta: twórcy wystawili projekt – ile potrzebują do wydania i co chcą w projekcie zrobić. Internauci z kolei po zapoznaniu się z projektem głosowali portfelami. By uatrakcyjnić swoją ofertę wielu twórców dorzucało progi i cele, czyli zachęcali ludzi do wpłacania większych kwot w zamian za bajery. I tak koleś co wrzucił jednego baksa dostawał podziękowania od autorów i świadomość dobrego uczynku. Ale pan co wpłacił 1000$ dostawał już 10 egzemplarzy produktu, oryginalny artwork, śniadanie z twórcą i możliwość ingerencji w produkt bardziej od „standardowych” darczyńców. Kickstarter odniósł sukces w wielu polach rozrywki – począwszy od książek, filmów, na grach komputerowych i fabularnych kończąc. W zasadzie to właśnie sukces zbiórek Ouyi,
Jednak cel i idea
crowdfundingu oraz serwisów takich jak Kickstarter mocno
zniekształciła się, kiedy potencjał i kasę ujrzeli wielcy
wydawcy, którzy odnieśli sukces, mieli swoją markę i renomę oraz
wiernych fanów na całym świecie. Pod szyldem – olej pośrednika,
sam zdecyduj o zawartości – wkroczyli na rynek, który był
przeznaczony przede wszystkim dla małych firm i pojedynczych
indywidualności, których nie stać było na reklamy, sprzedaż w
sklepie i nie posiadali oni wiernych klientów. Nie przeczę, że
dzięki temu ujrzeliśmy Świata Mroku z development hell dzięki staraniom
Onyx Path, (ba, sam skusiłem się i dwa lata temu pomogłem
ufundować nową Mumię, która po prawie roku krążenia po Anglii,
trafiła w moje ręce w tą niedzielę) czy nowe, ulepszone edycje
systemów Fate, Zew Cuthululululu czy też nowe systemy, jak Numenera
Monte Cook'a. Z biegiem czasu zobaczyłem zagrywkę i przejrzałem na
oczy: wydawcy znaleźli klientelę z pieniędzmi i stworzyli nowy
rodzaj pre-order'u na swoje produkty.